Twój koszyk jest obecnie pusty!

Moje pierwsze 524 km non stop – relacja z Baltic Bike Challange 2025

Chciałabym znowu pojechać coś dłuższego
Ta myśl siedziała mi w głowie od jakiegoś już czasu. Właściwie to od dawna, bo od sierpnia 2021 roku, kiedy to ukończyłam pierwszą edycję Warta Gravel – imprezy, którą dziś organizuję. Wtedy – 404 km, lokalnie, miasteczko zawodów 2 km od mojego mieszkania w Poznaniu, trasa po w miarę znanych rejonach – no idealna opcja na początek, żeby się sprawdzić, czy to całe ultra to w ogóle coś dla mnie. Pojechałam wtedy w towarzystwie mojego Daniela, wszystko znosiliśmy jadąc razem, po 250 km zrobiliśmy krótką przerwę na drzemkę w lesie, dojechaliśmy drugiego dnia wieczorem. I TO BYŁO TO. Na kolejną edycję w 2022 roku również byliśmy zapisani, ale pech chciał, że kilka godzin przed startem pękła mi rama roweru (tak… pękła mi rama roweru) i w ostatniej chwili zrezygnowałam ze startu. Parę miesięcy później otrzymałam od organizatorów propozycję, by kolejną, trzecią edycję Warta Gravel współorganizować, więc opcja startu w 2023 roku tutaj była już z oczywistych względów niemożliwa.
Rok 2023 i 2024 w każdej wolnej chwili był wypełniony kwestiami związanymi z organizacją i objazdami tras, by własną imprezę zorganizować jak najlepiej. Czasu było wiecznie za mało, więc i długodystansowych startów “dla siebie” nie było za bardzo gdzie zmieścić – aż do teraz, gdy pewne sprawy udało nam się lepiej uporządkować.
Pojedźmy Baltic Bike Challange!
Pierwsza połowa maja, tydzień po majówce – to dobry termin. Dla wielu to wciąż początek sezonu, ale dla mnie, osoby jeżdżącej na zewnątrz cały rok to przecież prawie połowa roku, więc nogi już dobrze “rozjeżdżone”. Lokalizacja – Mikoszewo, dwadzieścia parę kilometrów od Trójmiasta, trochę ponad 3 godziny drogi od Poznania. Dobry dojazd, blisko. Myślę – jedziemy!
Impreza wcześniej funkcjonowała z trasą z punktu A do B, czyli 700 km przez całe polskie wybrzeże. W tym roku po raz pierwszy w formie pętli uwzględniającej najbardziej pocztówkowe fragmenty trasy R10 na Mierzei Wiślanej, a do tego malownicze okolice Kanału Elbląskiego, zahaczające od południowej części pętli o fragment Mazur (Miłomłyn) i Powiśla (Kwidzyn). Po drodze najniższy punkt Polski w Marzęcinie – 2,2 metra pod poziomem morza.
Organizatorzy po raz pierwszy oferują również drugi, krótszy dystans – 150 km. Daniel, z którym jadę, ma w tym roku ochotę na szybsze ściganie na krótszym dystansie, ja jestem zdecydowana na ultra, które nie daje mi spokoju. Decyzja pada więc szybko – każdy jedzie swoje.


Ten dzień nadchodzi
Jesteśmy Mikoszewie już w czwartek wieczorem, mamy wykupione noclegi w domku na terenie ośrodka, w którym mieści się miasteczko zawodów. Piątek mamy zarezerwowany na “aklimatyzację”, jakieś małe zwiedzanie i ładowanie węglowodanów. W piątkowy wieczór odbieramy pakiety startowe, robimy pamiątkowe zdjęcie i siedzimy chwilę przy powitalnym ognisku z innymi zawodnikami. “Ooo, Warta Gravel!” – słyszymy co jakiś czas od zawodników, którzy startowali też u nas. Zamieniamy z każdym kilka słów lub chociaż wymieniamy się na “Cześć”. To bardzo miłe znów móc się spotkać, choć w tak innych okolicznościach.

Około 20 w piątek rower już przygotowany, spakowany, ostatnie zakupy z przekąskami na trasę zrobione. Na rano zostawiam sobie tylko zalanie bidonu i bukłaka.
Cały piątek pada i prognozy pokazują, że będzie padać do rana, ale w sobotę przestanie i weekend ma być już słoneczny. Idealnie! Deszcz padający dzień wcześniej sprawi, że nie będzie się kurzyło i wszystko będzie przejezdne. Temperatura? Za dnia ma być koło dziesięciu stopni, w nocy może spaść do zera, ale na plusie. (Jak się potem okaże – to się nie sprawdziło, ale o tym później). Wiatr? Na początku boczny, będzie wiać od morza, ale potem, od 200 km w plecy, między 300 a 400 km znów boczny, ale sprzyjający i ostatnie 100 km pod wiatr. Spoko, dam radę – najważniejsze, aby nie padało!

Idziemy spać w piątek przed północą, budzik ustawiony na 7:00. Mój start zaplanowany jest na 9:10, w przedostatniej grupie dystansu 500 km, mam więc trochę więcej czasu rano i mogę się odpowiednio wyspać.
3, 2, 1… START!
Wstajemy z pierwszym budzikiem. Jest trochę rześko, ale świeci słońce. Sprawdzam prognozę dla pewności raz jeszcze – szanse na deszcz przez weekend niemalże zerowe. Wspaniale! Od początku, od samego przyjazdu do Mikoszewa czuję, że wszystko się zgadza, że jest dobrze, że po prostu całość się idealnie układa. Jedyna obawa, jaką mam z tyłu głowy, to jakaś niespodziewana awaria roweru, z którą sobie nie poradzę. Mam w malutkiej torbie narzędziowej pod siodełkiem wszystkie niezbędne narzędzia, ale biorę je ze sobą z nadzieją, że ich ani razu nie dotknę.
Około godziny 9:00 kręcę się już w okolicy bramy startowej i nie mogę się doczekać tej przygody! Zaczynam też wtedy odczuwać lekki stres – w końcu ruszam w swoją najdłuższą dotychczas trasę, a do tego po raz pierwszy jadę całkowicie sama. Wszystkie wcześniejsze długie dystanse pokonywałam zawsze w czyimś towarzystwie, a moje samotne jazdy wcześniej to pętle typu 70-80 km dookoła komina. Wiem jednak, że mam tu wsparcie i kogoś, kto po mnie przyjedzie, jeśli cokolwiek poszłoby nie tak. Szybko łapię jednak startowy klimat, wymieniam uśmiechy z innymi zawodnikami z mojej grupy i… RUSZAMY!

Mierzeja Wiślana
Pierwsze niemalże 100 km to w dużej mierze słynna trasa R10 po Mierzei Wiślanej. Startuję raczej na luzie, wiem, że to dopiero początek i nie mogę tutaj z niczym przesadzić. Co jakiś czas doganiam zawodników z grup startujących przede mną i tak samo co jakiś czas dogania mnie jakiś “sprinter” z dystansu 150 km, który wystartował później (początek naszych tras się pokrywał).

Pierwsze kilometry mijają mi bardzo dobrze, chłonę obraz morza, a do tego nie wieje aż tak mocno, jak myślałam, że będzie. Widoki dookoła mnie są naprawdę przepiękne, ale nie wyciągam telefonu – postanowiłam sobie, że będę oszczędzać baterię, jak tylko się da. Do tego wiozę ze sobą GoPro, by spróbować od czasu do czasu coś nagrać. Po raz pierwszy wyciągam kamerę po kilkudziesięciu kilometrach, by uwiecznić naprawdę epicki widok morza i… dokładnie w tym samym momencie łapie mnie stojący na trasie fotograf. “No fajnie – myślę – będę miała zdjęcie z kamerą w buzi… Cóż, takie czasy!” Poza tym, jak widać, myślimy z fotografem podobnie, skoro dokładnie to samo i w tym samym miejscu postanowiliśmy udokumentować.

Jadę dalej! Ze względu na dużą wilgotność i unoszący się pył, zaczyna mi jedynie nieco piszczeć przednia tarcza i to mnie trochę drażni, ale nie uniemożliwia jazdy. Co jakiś czas na prostej zaciskam hamulce, aby tarczę doczyścić i robi się trochę lepiej, choć nie przestaje w pełni. Na dłuższych asfaltowych fragmentach łapię się po raz pierwszy z dwójką zawodników, z którymi jadę kilka kilometrów razem i wtedy jeszcze nie wiem, że złapiemy się potem znowu wielokrotnie i że tak naprawdę… to my się znamy!

Depresja po 100 kilometrach
Na 113 km obowiązkowy punkt kontrolny, na który trzeba nieco “odbić” z trasy (jest to uwzględnione w GPX-ie) i dojechać do najniższego punktu Polski – 2,2 m p.p.m. Sporo zawodników robi sobie w tym miejscu przerwę na zdjęcia, ja objeżdżam wieżę dookoła i bez zatrzymywania się jadę dalej. Po wyjeździe na asfalt po raz pierwszy sprawdzam na trackingu swoją pozycję – wow, po tych 113 km jestem trzecia wśród kobiet. Mam jednak świadomość, że to dopiero początek, a do tego znam nazwiska kilku startujących ze mną kobiet i wiem, że to zawodniczki dużo mocniejsze ode mnie i nie utrzymam tej pozycji długo.

W okolicy 120 km czuję, że skończyła mi się w dwulitrowym bukłaku woda. Mam wprawdzie jeszcze jeden bidon 700 ml, ale zaczynam powoli myśleć o pierwszych zakupach. Nie zdążyłam przed startem zrobić sobie listy sklepów na trasie, więc lecę na żywioł i po prostu rozglądam się bacznie dookoła. Około 130 km widzę sklep, pod którym stoi już grupka zawodników, więc decyzja pada szybko. Zatrzymuję się, kładę rower na trawie pod sklepem i kupuję dwie 1,5 litrowe butelki wody. Nic więcej na ten moment nie potrzebuję. Uzupełniam bukłak, dolewam do bidonu po kurek, resztę wypijam od razu i po kilku zaledwie minutach znów jestem w trasie. To była moja pierwsza krótka przerwa po 130 km jazdy.
Niekończące się pola rzepaku

Jadę. Po prostu jadę. Bukłak uzupełniony, batonów i żeli mam od startu jeszcze sporo, więc skupiam się na tym, co przede mną. Regularnie zerkam też na Garmin, by mieć pewność, że nie gubię kursu. W okolicy 150 km największy na trasie podjazd w okolicy miejscowości, nomen omen, Pagórki, na Wysoczyźnie Elbląskiej. Podjazd ciągnie się długo, ale gradient jest znośny, moja kaseta 42t x 11-42 w pełni wystarcza, by całość podjechać. Na zjeździe dodatkowo ładnie nadrabiam – tydzień wcześniej byłam na bikepackingu w Kotlinie Kłodzkiej, więc czuję się pewnie jadąc naprawdę szybko po szutrach w dół.

Na wypłaszczeniach mijam niekończące się pola rzepaku i tak naprawdę to właśnie ten widok “żółtych oceanów” bardziej utkwił mi w pamięci niż widok morza na pierwszych kilometrach.
Słońce zachodzi po raz pierwszy
“No dobra, skoro 2 litry wody z bukłaka wypiłam przez 120 km, to około 240 km znowu będzie pusty” – myślę sobie widząc, jak na Garminie wybija mi 200 km. Do tego zbliża się godzina 20:00, jest sobota – zaraz mogę mieć problem ze znalezieniem sklepu na trasie, tym bardziej, że nie przygotowałam sobie żadnej listy.

Zbliżam się do miejscowości Młynary i widzę, jak z naprzeciwka jedzie na składaku jakaś pani z zawieszonymi na kierownicy swojego roweru siatkami z zakupami. Bez chwili zastanowienia wykrzykuję:
– Dzień dobry! Daleko do sklepu?
– A to już zaraz, kawałek!

Świetnie! Patrzę na zegarek – 19:46, więc naciskam na korbę mocniej, w razie gdyby sklep był otwarty tylko do 20:00. Po kilku minutach widzę szyld, skręcam na małe podwórko, zostawiam rower przy stojakach i dosłownie wbiegam do sklepu. Czuję się trochę jak w amoku – sięgam automatycznie po butelki z wodą, izotonik i ładuję na ladę przy kasie najbardziej kaloryczne batoniki, jakie mi wpadają w ręce. Do tego orzeszki, żeby przełamać na słono ten niekończący się cukier przyjmowany tego dnia, a dla fantazji biorę jakieś miękkie ciasteczka. Zagaduję panią ekspedientkę:
– Dużo rowerzystów było już u pani dzisiaj?
– Przed panią tylko jeden.
Hmmm, więc pewnie zaraz obok jest jakiś większy sklep, może lepiej zaopatrzony, ale cóż, nie zrobiłam sobie listy, więc doceniam to, co mam. Żegnam się, wychodzę i przed sklepem powtarzam czynność z pierwszego postoju – uzupełniam bukłak, bidon, wypijam resztki wody, a butelkę z izotonikiem pakuję do Feedbaga, czyli torby na kierownicy, w której dotychczas wiozłam tylko GoPro, by mieć je wygodnie pod ręką. Zbliża się zmierzch, więc wiem, że nic już nie nagram i chowam kamerę głęboko na dno torby w ramie. Jeszcze pod sklepem zjadam ciasteczka, włączam w telefonie internet, sprawdzam swoją pozycję. Spadłam na 6 miejsce wśród kobiet, ale na 17, które wystartowały, to i tak dla mnie świetna informacja. Odczytuję SMS-y od Daniela, których jest kilkanaście. W każdym z nich dopinguje mnie mocno, robi mi się bardzo miło.

Ta przerwa trwa dłużej niż pod pierwszym sklepem. Może 20 minut, może nawet i więcej. Wiem, że zachód słońca coraz bliżej. Startując nie zarezerwowałam sobie żadnego noclegu na trasie – uznałam, że polecę na spontanie i jeśli będzie mi ciężko, to zrobię przerwę na sen, a jeśli będę się czuła dobrze, to pojadę longiem, czyli jadąc całą noc. Przerwa pod tym sklepem na 209 km to mój ostatni moment na decyzję.
Jadę całą noc!
Wsiadam wreszcie na rower i podejmuję decyzję, że jadę nocą. Jest w porządku, czuję się dobrze, czuję się mocna, nic mnie nie boli, nic nie dolega. Tarcze już dawno przestały piszczeć i absolutnie nic nie trzeszczy. Sprawdzam, że wschód słońca nastąpi około 4:40, więc tak naprawdę czeka mnie “tylko” jakieś 7 godzin jazdy po ciemku, bo przecież i chwilę po zachodzie, i chwilę przed wschodem jest całkiem znośna widoczność. Robi się chłodniej, więc zakładam na siebie dodatkowo kurtkę. W zapasie mam jeszcze grube skarpety na noc, ale jest wciąż na plusie, więc jeszcze nie są potrzebne. Słońce zaszło, robi się szaro. Garmin “piszczy”, że zostało mu już tylko 8% baterii, więc wyciągam kabel, łączę go z powerbankiem i wiem, że teraz najgorsze przede mną – zapada zmrok.
Ciemno i zimno
– Znowu się widzimy!
Dojeżdza do mnie dwójka panów, z którymi łapałam się przed setnym kilometrem trasy. Jest już całkowicie ciemno, przede mną, ani za sobą nie widzę absolutnie nikogo, więc bardzo mnie to towarzystwo cieszy. Pytają mnie, jakie plany, bo oni około 250 km zjeżdżają na nocleg. Odpowiadam, że jadę longiem i wyczuwam, że trochę ich to zaskoczyło, ale w pozytywnym aspekcie. Rozmawiamy o trasie i o innych ultramaratonach, jakie wcześniej jechaliśmy. W końcu z mojej strony pada pytanie:
– Skąd jesteście?
– Z Przechlewa
– Ooo, to macie tam fajny triathlon
– Tak, nawet pomagamy przy organizacji
– A ja tam dwa razy już robiłam zdjęcia!
– No to przecież nawet spałaś u nas w domu i Cię gdzieś odwoziłem!
Świat jest mały! Rozmowa potoczyła się potem dalej, rozmawialiśmy o wspólnych znajomych i tak aż do momentu, w którym musiałam się odłączyć za potrzebą, choć potem, aż do momentu zjechania chłopaków na ich nocleg, nasze drogi jeszcze raz czy dwa się przecięły.
Noc jest najtrudniejsza. Nawet najmniejsza nierówność drogi w ostrym świetle lampki wydaje się wielką wyrwą. Wszelkie leśne zjazdy robię na zaciśniętych maksymalnie hamulcach, bo niewiele przed sobą widzę mimo naprawdę mocnej lampki na rowerze i dodatkowej czołówki na głowie. Do tego ogromna wilgotność powietrza sprawia, że pojawia się mgła i widoczność spada niemalże do zera. Jakby tego było mało – temperatura również drastycznie spada, zakładam na siebie wszystkie możliwe warstwy, dwie pary rękawiczek, dwie pary skarpet, ale to nie wystarcza… Czekolada na batonikach robi się tak przeraźliwie twarda, że ciężko mi je gryźć. Ci zawodnicy, którzy planowali nocleg, już z pewnością w tym momencie na nim byli, więc liczba osób na trasie zmalała, przez co ciężko już było z kimś się mijać i właściwie niemalże całą noc przejechałam w największej samotności.
Było mi straszliwie zimno w stopy, ale wiedziałam, że po prostu muszę cały czas jechać, by je rozgrzewać. Mimo zmęczenia, które oczywiście pojawiło się nocą, wiedziałam, że nie mogę teraz zrobić przerwy na odpoczynek, bo jeszcze bardziej zmarznę.
Zaraz będzie jasno
Kolejny kamień milowy, 300 km, wybija mi po godzinie 3. Zatrzymuję się na chwilę, by zrobić zdjęcie – jedno z bardzo niewielu na trasie. Chcę to zdjęcie wrzucić na relację na Instagramie, ale jest tak zimno, że odpuszczam. Odczytuję tylko kolejnego SMS-a od Daniela o treści “300!!!”. “Biedny, nie śpi, tylko cały czas obserwuje mnie na trackingu” – mówię do siebie w myślach, ale rozumiem go – na jego miejscu zachowałabym się tak samo.

– Zaraz będzie jasno – rzuca mi wreszcie jakiś zawodnik, który mnie dogania. Dodaje mi to sił i już tylko ta myśl o wschodzie słońca siedzi mi w głowie. Jest 3:40, 3:50, 4:00… To już naprawdę zaraz!
O 4:07 robię to zdjęcie. Wzruszam się, choć jest mi piekielnie zimno.

Przetrwałam tę noc, teraz już będzie tylko łatwiej! Czuję jednak, że mimo pojawiających się promieni słońca, temperatura jakby spada. Patrzę – prawie 2 stopnie na minusie. Jestem zmęczona, zmarznięta, marzę o ciepłej kawie. Po drodze wcześniej zrobiłam tylko dwa razy zakupy w sklepach, nie trafiłam na żadne Orleny czy Żabki z czymś ciepłym do wypicia. Ponoć były, ale ja przecież nie zrobiłam sobie listy…

Niedziela niehandlowa
Coraz jaśniej, coraz cieplej i coraz… ciężej. Marzę o ciepłej kawie, ale wszystkie wiejskie sklepy, które mijam wczesnym rankiem, są jeszcze zamknięte. Mam wybór – zatrzymać się i czekać godzinę lub dwie do otwarcia, albo jechać dalej i liczyć, że w końcu spotkam bezpośrednio przy trasie otwarty sklep. Jest niedziela. Niehandlowa.

Jadę i naprawdę marzę o Orlenie. Sprawdzam w mapach. Niestety – bezpośrednio przy trasie nie ma żadnego, a odbijanie z trasy i dokładanie sobie dodatkowych kilometrów nie wchodzi u mnie w grę – chcę po prostu dojechać jak najszybciej, bez nakładania kilometrów.
Woda w bukłaku się skończyła. W bidonie jakieś resztki. Oszczędzam – piję po łyku wody, mimo że mam ochotę na więcej. Szukam sklepu w mapach. Na trasie nic. Dosłownie nic. Jadę kilka kilometrów dalej i powtarzam poszukiwania. Wciąż nic. Południowa część trasy to ogrom małych i większych pagórków, co chwilę góra i dół. Jedzie się to bardzo przyjemnie, na zjazdach odpoczywam i prawie w ogóle nie pedałuję, by oszczędzać siły. Widoki są naprawdę zjawiskowe i dzięki temu morale rosną. Słońce świeci coraz mocniej, ściągam z siebie część warstw po nocy, jest lepiej. Czas i wynik nie mają dla mnie już żadnego znaczenia, oszczędzam swoje zasoby, dopóki nie trafię na sklep.
I wreszcie jest!
W nogach jakieś 365 km, zbliżam się do miejscowości Prabuty, jest godzina 8:50, a na mapie tuż przede mną sklep, który otwiera się o 9:00 i wystarczy do niego zjechać z trasy zaledwie kilkadziesiąt metrów. No w końcu!
Stawiam pod sklepem rower. Nie ma jeszcze 9:00, ale łapię za klamkę – otwarte. Wchodzę, kupuję zapas wody, izotonik, batoniki na trasę i pizzerinkę “na teraz”. Przy próbie napełniania bukłaka sporą część wody wylewam na siebie. No cóż, to chyba już zmęczenie. Dobrze, że słońce już całkiem wysoko i zaraz wyschnę. Po około 30 minutach przerwy znowu jestem w trasie.
Odliczanie
Wybija 400 km. Czuję, że przekraczam swoją kolejną barierę. Moja prędkość spada, ilość przerw rośnie, kilometry mijają wolniej i wolniej. Czas za to leci nieubłaganie – jest już po 12:00, a ja jestem non stop w trasie od 27 godzin. W głowie mam myśl o tym, że to ostatnia prosta. Mimo oczywistego zmęczenia nieprzespaną nocą czuję się całkiem dobrze. Zmarznięte stopy się rozgrzały, nic mnie specjalnie nie boli, no i przejechałam już 400 km, więc te ostatnie 124… co to teraz dla mnie!

Mijam Kwidzyn, duże miasto “na finiszu” południowego odcinka trasy, z którego skręcam na północ i tak jadąc już tylko na północ dojadę do mety. Od ostatniego sklepu zrobiłam tyle przerw i tak długo mi to zajęło, że znowu kończy mi się woda. Zahaczam w okolicy 415 km o stację benzynową, w której kupuję wodę i colę. Zostaje mi lekko ponad 100 km z wiatrem centralnie w twarz, ale już mi to niewiele zmienia, bo i tak jadę strasznie wolno. Wyprzedzają mnie zawodnicy, którzy brali nocleg i na świeżo ruszyli dalej w niedzielę rano.
Zaczyna się wielkie odliczanie. Nie mam już siły na napawanie się widokami. Patrzę przed siebie i dzielę sobie w głowie pozostałą trasę na małe odcinki. Stawiam sobie małe cele po drodze – co 5 km. “Teraz dojechać do 425 km. Ok, jestem. Teraz dojechać do 430 km. Dojechałam. Teraz do 435 km. Zrobione. Teraz do 440 km…” I tak dalej, i tak dalej. Na tym etapie robię już przerwy dosłownie co 5 km. Krótkie, kilku- lub kilkunastominutowe, ale też dokładnie co 5 km czuję parcie na pęcherz. Tyle wypiłam przez ten czas, że nie mam już jak w sobie tego wszystkiego trzymać. Na 445 km, podczas kolejnej przerwy, w trakcie której zjadam to, co mi jeszcze zostało, dodaję zdjęcie licznika na relację na Instagramie – zaledwie trzecią i jednocześnie ostatnią dodaną w trakcie jazdy. Już wtedy wiem, że kolejna będzie dopiero z mety.

Na 467 km mijam Malbork, przejeżdżając bezpośrednio obok słynnego zamku. Nie robię jednak żadnej przerwy, nawet na jedno zdjęcie, chcę już po prostu dojechać i szanuję każdą minutę.
Słońce zachodzi po raz drugi
Jest 19:12, słońce coraz niżej. W okolicy 480 km po raz ostatni zatrzymuję się w Żabce na trasie w miejscowości Nowy Staw. Wiem, że już bardzo blisko, ale potrzebuję czegoś słodkiego, a zjadłam prawie wszystko, co miałam – zostały mi jedynie w kieszeni spodni jakieś przepocone, otwarte żelki, na które nie mam już ochoty. Kupuję małą colę z cukrem, izotonik i jeden batonik. Już tylko 44 kilometry! To tyle, co 3 kółka po naszej poznańskiej Wartostradzie albo mniej niż jedna rundka z koleżankami z GIRLPOWER (kobiecej grupy kolarskiej, z którą regularnie jeżdżę w Poznaniu). Dokładnie tak przeliczam sobie pozostały dystans.

Nawet już nie czuję tego, że jadę pod wiatr. Daniel bombarduje mnie SMS-ami. Przekraczam kolejną psychiczną barierę – 500 km. Wiem, że już naprawdę, ale tak naprawdę zaraz koniec, choć te ostatnie 24 km trwają w nieskończoność. Słońce zachodzi po raz drugi, znów zapada zmrok. Mimo że już zaraz meta, zatrzymuję się, by założyć na te ostatnie kilometry odblaskowe szelki i czołówkę – chcę być widoczna, szczególnie teraz, gdy moje skupienie jest już na wyjątkowo niskim poziomie.
Zostaje 10 km. To mniej niż tydzień temu przebiegłam na Wings for Life. 8 km – to mniej niż bieg ode mnie z domu dookoła Rusałki i z powrotem (moja częsta biegowa trasa w Poznaniu). 5 km – to mniej niż mam do pracy i z powrotem. 2 km – to mniej niż mam do pracy w jedną stronę. Dokładnie taki przelicznik miałam w głowie, podczas gdy nogi już tylko kręciły. Wreszcie 1 km, kilkaset metrów, ostatni zakręt i…
Dojechałam!

Godzina 22:24 – widzę metę! A dokładniej grono kilku osób stojących tuż przed wjazdem na teren ośrodka z miasteczkiem zawodów. Bardzo się cieszę, że tam stały, bo byłam już tak zamotana, że gdyby nie oni, to pewnie przegapiłabym ten wjazd. Zrobiłam to! Zatrzymuję się, witają mnie organizatorzy – Bartek i Marcin, jest oczywiście mój Daniel, jest fotograf, stoją zawodnicy, którzy dojechali chwilę przede mną, jest kilkoro kibiców i pracowników ośrodka.

Ogromny wyrzut dopaminy i całe to zmęczenie nagle znika – mam wrażenie, że mogłabym jechać dalej! Pamiątkowe zdjęcia, medal, ciepła zupa i herbata przy ognisku. Chwila rozmowy i… czuję, jak bardzo potrzebuję teraz snu. Żegnam się z osobami przy ognisku i tak bardzo cieszę się, że mam nocleg na miejscu – dosłownie kilka metrów od mety. Ściągam z siebie wszystko, wchodzę pod gorący prysznic i w końcu wyczekiwana nagroda – długi sen w ciepłym łóżku. Doceniam to tak bardzo, jak nigdy wcześniej.


Statystyki
Dystans: 524 km
Suma przewyższeń: 4351 m (wg Garmina i Stravy)
Nawierzchnia: 55% utwardzona, 45% nieutwardzona (wg Ride with GPS)
Całkowity czas jazdy: 37 h 16 min
Czas jazdy (nie licząc przerw): 29 h 35 min (wg Garmina)
Czas przerw łącznie: 7 h 41 min (wg Garmina)
Przerwy na zakupy (w sklepie lub na stacji benzynowej): 5
Przerwy na zjedzenie i picie czegoś ciepłego na trasie: 0
Przerwy na drzemkę: 0
Wydane pieniądze na zakupy na trasie (w w/w 5 sklepach łącznie): 93,76 zł
Średnia prędkość jazdy: 17,7 km/h
Średnia prędkość brutto: 14 km/h
Klasyfikacja:
OPEN-K: 6 na 17 kobiet
OPEN: 62 na 163 zarejestrowane osoby
Najwyższa zarejestrowana temperatura: 14 stopni Celsjusza
Najniższa zarejestrowana temperatura: -2 stopnie Celsjusza
Spalone kilokalorie: rzekomo ponad 10 000 😉
Wyniki i powtórka jazdy w serwisie BBTracker: https://bbc25500.bbtracker.pl/
Ślad mojego przejazdu na STRAVA: https://www.strava.com/activities/14450642060
Sprzęt
Rower: Rondo MUTT, z oryginału którego została sama rama – to była prawdopodobnie jego ostatnia dłuższa trasa, bo planuję zmianę roweru
Koła: HUNT 4 Season All-Road Disc Wheelset
Opony: Pirelli Cinturato Gravel RC
Napęd: SRAM Rival 1 (42t x 11-42)
Torby: Pathfinder Gear [autopromocja]:

- na kierownicy: Lunchbox Cordura® 3M Reflective (w pełni odblaskowa) oraz Feedbag XL X-Pac®
- na górnej rurze: Top Tube X-Pac®
- w ramie: Framebag ¾ X-Pac®
- pod siodłem: Mini Saddlebox Cordura® 3M Reflective (w pełni odblaskowy)
Torba w ramę (Framebag ¾) została uszyta na wymiar i wypełniła mi maksymalnie przestrzeń w trójkącie, z zachowaniem miejsca na jeden bidon, dzięki czemu uniknęłam zabrania ze sobą torby podsiodłowej i ciężar rozlokowałam w środkowej części roweru. W przypadku rowerów o małych rozmiarach (ja mam S), gdzie torby pod górną rurę z zachowaniem miejsca na dwa bidony, praktycznie nigdy się nie mieszczą, takie rozwiązanie, jakie ja zastosowałam, pozwala bardzo efektywnie wykorzystać przestrzeń w trójkącie ramy. Wprawdzie zostaje miejsce tylko na jeden bidon, ale zważywszy na to, że i tak miałam na sobie plecak z 2-litrowym bukłakiem, takie rozwiązanie wydaje się bardzo rozsądne.
Torba na kierownicy oraz narzędziówka pod siodłem (Lunchbox oraz Mini Saddlebox) zostały uszyte z mocnego materiału Cordura® pokrytego po całości silnym odblaskiem firmy 3M – jazda z mocnym odblaskiem na całości torby z przodu i z tyłu zwiększyły moją widoczność na drodze i podniosły moje poczucie bezpieczeństwa w nocy.
Tob Tube służył mi za torbę na powerbank, do którego podpięty był Garmin w trakcie ładowania podczas jazdy lub jako torba na podręczne przekąski w momencie, gdy ładowanie nie było konieczne.
Feedbag XL służył mi za torbę, w której wygodnie mogłam przewozić GoPro i sięgać po nie jedną ręką lub w wyjątkowej sytuacji służył mi jako torba do przetransportowania dodatkowej, zapasowej butelki wody na dłuższym fragmencie bez sklepów – przez pewien czas wiozłam w nim zapasową, półtoralitrową butelkę.
Plecak z bukłakiem: USWE Outlander Pro
Nawigacja: Garmin Edge 830
Oświetlenie: 2 x przednia lampka (EYEN Streak 1000 jako główne źródło i TREK Ion 200 RT jako zapasowe) oraz 2 x tylna (TREK Flare RT x2 – dwie te same lampki), do tego czołówka trekkingowa Forclaz 500
Odzież INONI [współpraca reklamowa]
Bibsy cargo na ultra dystanse: INONI Ultra Gravel. W kieszonkach spodni wiozłam podręczne przekąski, chusteczki, telefon i inne drobiazgi, które chciałam mieć pod ręką.
Wiatrówka: kurtka INONI 301 WINDY – zakładana w razie potrzeby na fragmentach trasy, gdzie najbardziej wiało. Gdy nie była potrzebna – bardzo ładnie się kompresowała i mieściła w kieszonce lub torbie, nie zajmując przy tym prawie w ogóle miejsca.
O tym, co dokładnie zabrałam ze sobą i jak spakowałam do toreb, być może przygotuję kolejny wpis, bo trochę się tego zebrało.
I na koniec – PODZIĘKOWANIA!
DZIĘKUJĘ:
- mojemu Danielowi – za wszystko, tak po prostu, bo ciężko by tu po kolei wymieniać (Ty wiesz!)
- organizatorom Baltic Bike Challange – Bartkowi i Marcinowi za dobrą imprezę i super trasę, na którą chcę wrócić! Dodatkowo wszystkim osobom pomagającym przy organizacji – a doskonale wiem, ile tego jest!
- moim cycling besties, czyli koleżankom z GIRLPOWER.CC ze szczególnym uwzględnieniem prowadzącej – Eweliny – za te lata wspólnej jazdy w kobiecym peletonie i naukę efektywnej i bezpiecznej jazdy na szosie
- kochanym ludziom ze Stowarzyszenia Wrocławski Welodrom – za wszystkie jazdy na torze, zimowe campy i ten torowy nawyk ciągłego pedałowania (bardzo się to przydaje!)
- wspaniałej ekipie Coffee Tea Trip – za przygodowe i niezapomniane bikepackingi, dzięki którym żadna, absolutnie żadna nawierzchnia nie jest mi straszna i nie znam czegoś takiego jak „nieprzejezdna droga” czy „zła pogoda”. Dodatkowo Wojtkowi za wszystkie wspólne bikepackingi po górach, które naprawdę uczą pokory
- Warta Gravel – mojemu pierwszemu ultramaratonowi, który przejechałam w 2021 roku i zrozumiałam, „o co w tym wszystkim chodzi”
Dziękuję też moim partnerom:
– INONI [współpraca reklamowa] – za genialne cargo bibsy (model Ultra Gravel), dzięki którym mogłam jechać tak długo w niesamowicie wysokim komforcie. Spodnie z najlepszą wkładką, jaką kiedykolwiek miałam, a boczne kieszonki mieściły wszystkie niezbędne rzeczy, które potrzebowałam mieć zawsze pod ręką. Bo to, że przy okazji spodnie są w pięknych kolorach (moje bordowe – Borgoña), to może w tym kontekście ma najmniejsze znaczenie, ale jadąc w ładnych rzeczach człowiek po prostu czuje się lepiej (też tak macie?)
– SMARRR [współpraca reklamowa] – za produkt niezbędny przy ultra dystansach, który w połączeniu z dobrymi bibsami pozwolił mi jechać bez bólu i po prostu cieszyć się trasą
– Pathfinder Gear [autopromocja] – za którym stoi mój wspomniany już Daniel wraz z moją małą pomocą – za zaprojektowanie i uszycie funkcjonalnych toreb na rower, dzięki którym mogłam jechać względnie „na lekko” mimo dużej ilości rzeczy, które musiałam ze sobą wieźć
Dziękuję również chłopakom ze Skołowani Serwis Rowerowy za wzorowe przygotowanie mojego roweru, który mnie nie zawiódł (a to była moja największa obawa przy tak długiej trasie).
Dziękuję wszystkim innym zawodnikom spotykanym na trasie, dziękuję (prawdopodobnie zupełnie przypadkowym) kibicom, którzy widząc mój przypięty numer startowy bili mi brawo i zbijali piątki, dziękuję wszystkim kibicom online, którzy obserwowali moją „kropkę”, dziękuję za wszystkie prywatne wiadomości i SMS-y. Mam nadzieję, że nikogo nie pominęłam.
I finalnie – „Last but not least, I wanna thank me” – wyrecytowane głosem Snoop Doga. 😉 Za odwagę, upór, niezłomność i psychikę mocniejszą niż myślałam.
Cudowna przygoda i doświadczenie, które naprawdę kształtuje charakter!
Udostępnij
Zapisy na WG25 trwają!
Dwa dystanse do wyboru – 404 km oraz 250 km!

Kolekcja kolarska WG25
Już w krótce!

Dodaj komentarz